poniedziałek, 30 maja 2016

Werona

 Moja przygoda w Weronie zaczęła się już o 6 rano na dworcu kolejowym. Przywitały mnie absolutne pustki i jedyna otwarta mała knajpka niemal całkowicie pozbawiona klienteli. Ze względu na wczesną porę, jedyne co było mi w głowie to filiżanka gorącej kawy (kto jeździ austriackimi pociągami, ten wie, jak zimno potrafi być tam nocą nawet latem). I tutaj właśnie Werona zaskoczyła mnie po raz pierwszy. Kawa, mimo miejsca pochodzenia, była przepyszna - niejedna ekskluzywna kawiarnia nie wytrzymałaby starcia z tym skromnym dworcowym lokalem! Nie było jednak czasu na postoje. Moje miejsce zamieszkania nie znajdowało się w mieście, tylko w małej miejscowości za Weroną. Nocleg znalazłam kolejny raz za pomocą Airbnb i kolejny raz się nie zawiodłam. 
 Nie chcąc jednak tracić ani minuty mojej mini wycieczki, od razu udałam się do samego centrum, by rozpocząć zwiedzanie.
 Dworzec w Weronie niestety nie dysponuje zwykłymi szafkami na odstawienie walizek, a zajmujące się przechowaniem biuro otwierane jest dopiero po 8:00, zatem walizka poszła ze mną. Miałam szczęście i trafiłam na knajpkę z kelnerem, który nie tylko zajął się moim bagażem, ale poczęstował mnie również pysznymi ciasteczkami :-)
 Pozbawiona dobrych kilku kilogramów, najedzona i odświeżona mogłam udać się na zwiedzanie.
 Ze względu na bardzo wczesną porę błądziłam uliczkami niemal zupełnie sama, co - nie zaprzeczam - bardzo mi się podobało. Cała Werona tylko dla mnie! 
 Wybrałam moją ulubioną opcję zwiedzania małych miast - przed siebie! Bardzo sprawdziła się przy tym wodoodporna mini mapka (mus każdej wycieczki!), która od czasu do czasu naprowadzała mnie na co ciekawsze miejsca.
 Pogoda tego poranka była nieco kapryśna - kilka promyków słońca, kilka chmur i kropel deszczu, ale nie można było narzekać - ciepłe powietrze przeważało :-). Nogi zaprowadziły mnie na most Ponte Pietra, z którego bezpośrednio prowadziła droga na wzniesienie z zamkiem Castel S. Pietro. Owa ścieżka była przeurocza. Wąska uliczka z kamienia przeplatana stromymi schodkami, a wzdłuż nich kolorowe domki otoczone jeszcze ładniejszymi kwiatami. 
 Z góry mijali mnie biegacze. Okazało się, że trafiłam na sam środek trasy maratonu w Weronie! Na szczycie odbywała się prawdziwa impreza z muzyką, maskotkami i poczęstunkiem dla wytrwałych (i nie) biegaczy. 
 Sam zamek okazał się niestety zamknięty, ale miła atmosfera imprezy i piękna panorama na całe miasto zdołały to w pewnej części wynagrodzić.
 O wiele boleśniejszym ciosem okazało się tymczasowe zamknięcie Teatru Rzymskiego i połączonego z nim muzeum archeologicznego, które stały wysoko na mojej liście. W gruncie rzeczy jednak zyskałam dobry powód, by odwiedzić Weronę po raz drugi.
W drodze powrotnej do centrum trafiłam na kolejne muzeum Museo Canonicale. Sam dziedziniec, z mnóstwem kolumn i mini ogrodem w środku, a także licznymi kamiennymi tablicami robił duże wrażenie. Mimo, że całe miasto jeszcze spało, tutaj odnosiło się wrażenie absolutnego spokoju.
 Owe muzeum znajdowało się w cieniu ogromnego katedry Duomo, wręcz upchanej w wąskie uliczki Werony. Jej nagłe pojawienie się mogło wprawić w zdziwienie niejednego turystę :-).
 Powoli głodniejąc postanowiłam wrócić do centrum. Po drodze minęłam jednak jeszcze dwa ciekawe miejsca. Scaliger -  kościół z grobem tuż obok niego. Grób ten był wykonany tak misternie i pięknie, że nie sposób było przejść obok niego obojętnie.
 Maratończycy z zapałem mijali mnie dalej, kiedy znalazłam się przy kościele Anastazji - budynku wręcz wyróżniającym się prostotą wśród całej reszty bogato zdobionych obiektów.
 Spacer po Weronie wygląda mianowicie dokładnie tak, jak człowiek tego oczekuje po przeczytaniu książki czy obejrzeniu filmu. Skrawek nieba, skrawek chodnika, kamienice tak piękne, że chce się uchwycić na zdjęciu każdą z osobna i - aby nie było tak kolorowo - wariaci za kierownicą samochodów :-) Co jednak zaskakuje jeszcze bardziej  - piesi i kierowcy mają do siebie zaufanie, co skutkuje brakiem kolizji :-) Już pod koniec pierwszego dnia przestałam się przejmować samochodami mijającymi mnie o centymetry.
 Nie wiedzieć kiedy, nagle znalazłam się z powrotem na placu, gdzie zaczęłam swoją zapoznawczą wędrówkę. Było już południe i straganiarze zdążyli wypakować swoje stoiska. Czego tam nie było! Pamiątki, biżuteria, ubrania, jedzenie! Najlepszy ze wszystkiego był jednak pakowany makaron we wszystkich kolorach tęczy, sprzedawany z notatką "to nie jest makaron!".
 Zostawiłam w tym miejscu niemałą część mojego kieszonkowego i słynną ulicą Mazzini ruszyłam dalej.
 Im dalej wgłąb owej uliczki tym głośniejszy gwar i muzyka dochodząca "zza rogu". 
Nie tylko to czekało mnie za rogiem! Zupełnie nieoczekiwanie moim oczom ukazała się Arena. Majestatyczna budowla wciąż oddająca atmosferę Imperium Rzymskiego. W tym momencie zakochałam się w Weronie bez końca :-)
 Ze względu na wszechobecnych biegaczy trudno było się poruszać po placu Piazza Bra ale w końcu dotarłam do samego środka wydarzenia. Stamtąd też wydobywała się muzyka. Włoski zespół grający rock'n'roll :-) Nie mogło być lepiej!
 Pobyłam tam spory kawałek czasu i dopiero zakończenie koncertu pozwoliło mi stamtąd odejść.
 Odebrałam walizkę z kawiarenki i ruszyłam na spotkanie z moim gospodarzem. I powiem Wam, ci włosi na  prawdę umieją gotować!