Zwiedzanie Werony rozpoczęłam w niedzielę, kiedy, jak się okazało, w centrum miasta odbywała się mała impreza. Następnego dnia mile zaskoczył mnie widok głównego placu - żadnych zniszczeń, żadnych śmieci, woda w fontannie pryskała radośnie na przechodniów jak każdego innego słonecznego dnia.
Tym razem więcej można było zobaczyć z Piazza Bra. Wielki wybrukowany plac otoczony z jednej strony murem, z innych majestatycznymi budowlami, między innymi Areną. Na samym środku mini park z fontanną, a kilka kroków dalej przytulne kafejki i restauracje.
Tego dnia miałam w planach odwiedzić moje mini Colosseum, niestety trafiłam akurat na 'siestę' - musiałam przyjść później. W międzyczasie udało mi się jednak załapać na fantastyczną sesję zdjęciową z najprawdziwszymi rzymskimi legionistami. Warto do Werony zabrać sukienkę w stylu antycznym! Warto również zanotować, że owi legioniści oczekują kilku denarów zapłaty za pozowanie do zdjęcia ;-)
Nie tracąc czasu, ruszyłam dalej. Miła pani w sklepie z pamiątkami, przylegającym do Areny, zdradziła, że otwarty o tej godzinie jest między innymi Dom Julii. Nogi zatem zaprowadziły mnie do tego miejsca. Przyznam, że spodziewałam się czegoś innego, może czegoś bardziej spektakularnego. Zobaczyłam bramę prowadzącą na dziedziniec z balkonem do reszty zapisaną imionami zakochanych :-); Przy ścianach uliczni muzykanci grają serenady, a całe miejsce jest wręcz przepełnione turystami pstrykającymi zdjęcia balkonowi Julii. Są tam również drzwi prowadzące do wspaniałego lokalu z niepowtarzalnymi pamiątkami. Pracownicy siedzą przy maszynach do szycia, a wokół nich w stertach leżą najróżniejsze kawałki materiału - ściereczki, ręczniczki, fartuszki, serwetki... Ideą owego przedsięwzięcia jest wyszycie sobie na którymś z nich swojego wymarzonego napisu. Każdy odwiedzający dostaje w akcie zachęty do zakupów skrawek papieru z wyszytym swoim imieniem.
To jednak nie jedyna korzyść z wstąpienia do środka. Spostrzegawczy podróżnik dojrzy także małą tabliczkę informującą o otwartym oknie na pierwszym piętrze, z którego widok na cały dziedziniec i balkon jest wyśmienity. I, co najlepsze - ani jednego turysty :-)
Wróciłam na Piazza Bra trafiając akurat na otwarcie Areny. Zwiedzanie zaczyna się w mrocznym tunelu przecinanym gdzieniegdzie wyjściami zasłoniętymi czerwonymi zasłonami. Po przejściu przez owe kotary nagle niczym grom z jasnego nieba pojawia się Arena w całej swojej okazałości.
Nic dziwnego, że dawni widzowie zabierali ze sobą kosze jedzenia, byleby tylko nie opuszczać tego miejsca w czasie widowiskowych walk gladiatorów. Atmosfera tego miejsca sprawia, że najchętniej tutaj spędziłoby się całe słoneczne popołudnie. W przeciwieństwie do starożytności, dzisiaj nikt już w Arenie nie traci życia, jednak wciąż można udać się tam w celach rozrywkowych - mianowicie każdego lata grane są tam koncerty oraz opery.
Uciekający czas zmotywował mnie jednak do opuszczenia tego miejsca. Przed obiadem udało mi się jeszcze zahaczyć o Porta Borsari - bramę 'otwierającą' kolejną długą uroczą uliczkę.
Po zjedzeniu niezbyt smacznego obiadu - który przynajmniej został popity pysznym winem Moscato - kontynuowałam spacer; postanowiłam jednak wejść do katedry wciśniętej w uliczki Werony - Cattedrale Santa Maria Matricolare. Do większości większych kościołów trzeba niestety zapłacić za wstęp, co nieco przeczy idei tej instytucji. Są to jednak zaledwie 2,50€, można sobie pozwolić na tę odrobinę szaleństwa :-).
Bardzo spodobał mi się antyczny przedsionek, z którego dalsze przejścia prowadziły do oddzielnych kapliczek - wszystko pod jednym dachem!
Z poranka nagle zrobiło się późne popołudnie. Zdana na tutejsze autobusy musiałam niestety zbyt wcześnie udać się do "mojego" miasteczka, by nieopatrznie nie zostać uwięziona na noc w mieście miłości, ale bez noclegu :-).