czwartek, 28 kwietnia 2016

Rogaland - tajemne miejsca


 Ostatniego dnia w Norwegii, Rogaland pokazał nam rodowity mieszkaniec tego miejsca. Jako, że nasz samolot odlatywał dopiero późnym popołudniem, mieliśmy prawie cały dzień na poznanie zakamarków, które pewnie omija sporo odwiedzających. Ten dzień pokazał mi, że Norwegia to nie tylko Fjordy :-).
 Pierwszym punktem wycieczki był "Steinansiktet", niezadowolony głaz wyrzeźbiony przez naturę. Znajduje się w okolicy Vigdelstranden, gdzie wystarczy podążać za strzałką. Po drodze nie spotkamy nikogo, to naprawdę nieznane miejsce tylko dla szczęściarzy, którzy trafią na obeznanego gospodarza :-). Nie da się również nie zauważyć pozostałości po  wojnie - bunkry i inne podniszczone kamienne budowle urozmaicają drogę do celu. Mimo podmokłych terenów i skakania po skałkach i głazach, prawdziwe wyzwanie znajdziecie dopiero na miejscu - jak tu znaleźć właściwy kamień średniej wielkości wśród setki innych? Powodzenia! ;-)








 To jednak nie koniec zwiedzania tych okolic. Pośród czarnych skał - pozostałości wulkanicznych - znajdziemy jeden ogromny, zupełnie biały 'kryształowy' głaz, a obok niego 'książkę', która dawno temu została przez przypadkowego podróżnika nazwana biblią.Rada dla oszczędnych: pozbierać białe kamyczki, rozdać jako kryształowe pamiątki ;-).



 Cały krajobraz wyglądał bardzo dramatycznie, zwłaszcza, że o wczesnej porze słońce jeszcze nie zdążyło wyjść zza chmur. W tle odgłosy morza, wiatru, a poza tym całkowita cisza. Nic, tylko morze i skały wokół. W tej scenerii Wincent zaprowadził nas do następnego miejsca, tym razem naprawdę bardzo dobrze ukrytego - mianowicie weszliśmy do jaskini, gdzie szpara nie miała nawet metra szerokości i wręcz trzeba było ześlizgnąć się w dół. Usprawnieni w bicepsy i latarki nie daliśmy się zatrzymać!
 Owa jaskinia nie była głęboka, zatem zejście nie zajęło nam długo. Już na dole dokładnie rozglądaliśmy się po wnętrzu i wypatrzyliśmy białe 'kulki' zwisające z sufitu. Pamiętam, że zdążyłam jeszcze pomyśleć 'jakie dziwne rośliny rosną  w tych zakamarkach!', zanim rozejrzałam się dokładniej... Cała jaskinia w pająkach! A te białe kwiatki to po prostu kokony, z których wychodziły nowe! Na samo wspomnienie dalej się wzdrygam i muszę przyznać, że droga na świeże powietrze poszła znacznie szybciej ;-).




 Po tych traumatycznych przeżyciach nadszedł czas na coś przyjemniejszego, a nawet mistycznego. Bez pająków i na zewnątrz :-). Wybraliśmy się mianowicie w miejsce zwane 'Domsteinane', w Soli. Przyznam, że można się poczuć magicznie wśród tego kręgu kamieni - takie mini Stonehenge w bardzo niespodziewanym miejscu. Wedle tablicy informacyjnej, nie wiadomo w jakim celu powstało, zwłaszcza, że ten typ budowli nie jest popularny w Norwegii. Koniecznie trzeba to zobaczyć!



 Niedaleko Domesteinane usytuowany jest równie oryginalny kościół 'Ruinkirke', którego zniszczone fragmenty zostały zastąpione szkłem. Ciekawostką jest brak ołtarza.  Zamiast niego mamy szklaną ścianę, z której rozciąga się widok na morze. Ruinkirke również znajduje się w Soli, także warto wszystkie wymienione miejsca odwiedzić za jednym razem.


 To jednak nie był jeszcze koniec - korzystając z okazji wybraliśmy się do  innego miasteczka w Rogaland - Sandnes. Mniejsze od Stavanger, ale równie urokliwe. Zwłaszcza, że był poniedziałek i wreszcie można było szastać norweskimi koronami :-).
 Sandnes zupełnie nie sprawiało wrażenia opuszczonego miejsca. Klimatyczne ozdoby ulic, zapraszające lokale i butiki tworzyły bardzo miłą atmosferę do popołudniowego spaceru główną ulicą. Tu w końcu kupiliśmy pamiątki i kartki i - jakże by inaczej - trafiliśmy także na polski sklep :-). Jako polska emigrantka w Austrii odczuwam na co dzień deficyt polskich słodkości, zatem nie omieszkałam zaopatrzyć się we wszystko, co tylko można przewieźć w bagażu podręcznym. Nota bene z transportowanych przez 2000 km słodkości najbardziej skorzystał mój pies, który czując się nieobserwowany sam poczęstował się i zawartością i nawet opakowaniami! Może był to akt zemsty za to, że nie wzięłam ze sobą norweskich kości :-)





 Tak oto mój piękny weekend dobiegł końca. Już przed podróżą była pewna, że to nie moja ostatnia wizyta w Norwegii i te kilka dni spędzone w Rogaland pokazało, że warto temu krajowi poświęcić czas. Myślę też, że nie ma co dać się odstraszyć wysokim cenom - z odrobiną sprytu i pomysłowością każdy może sobie pozwolić na zwiedzanie tego miejsca. Nawet dwójka polskich studentów :-) Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak wypełniać skarbonkę na następny norweski cel, a co to będzie, to dopiero się okaże :-).


sobota, 23 kwietnia 2016

Stavanger



 Po dwóch dniach obcowania z naturą trzeba było w końcu zaspokoić kobiece żądze i udać się na zakupy ;-) Niestety okazało się, że pod tym względem Norwegia to raczej Austria niż Polska i zastaliśmy Stavanger niemal zamknięte, zwłaszcza o  porannej porze.
 Tym razem skorzystaliśmy z autobusu, z czym wiąże się ciekawa anegdota. W Norwegii, aby zapłacić za bilet całe 20 koron mniej, trzeba wykupić je przez aplikację Kolumbus. Z tym jednak wiązały się pewne problemy: z aktywacją konta po pierwsze, a jak konto udało się już założyć, zostaliśmy grzecznie poproszeni o doładowanie konta na sumę co najmniej 200 koron. Koniec końców bardziej opłacało się jednak pójść do kierowcy.
 Jak na zaradnych polaków przystało, chcieliśmy wyjaśnić sytuację i załapać się w miarę możliwości na studencki, znacznie tańszy bilet. Los chciał jednak, że kierowca naszego autobusu (swoją drogą opóźnionego, w ponad punktualnej Norwegii!) nie mówił po angielsku.
 Mówił jednak po polsku i jako swoich rodaków zabrał nas gratis! :-) Nawet wizja braku zakupów nie mogła po tym epizodzie zepsuć mi dnia :-).
  Stavanger okazało się przytulnym miasteczkiem z niewielkim centrum. Nie brakowało mu jednak swoistej atmosfery i sam spacer po niemal pustych uliczkach z kanapkami w ręce był miłą kontynuacją niedzieli.







 W ten sposób doszliśmy do portu, a w porcie wypatrzyliśmy mały czerwony statek ratowniczy, który za zgodą właścicieli mogliśmy obejrzeć z każdej strony.






 Kawałek dalej znajdowało się słynne Norsk Oljemuseum, które wykorzystaliśmy głównie do zakupienia pocztówek, gdyż dla niezainteresowanych ropą naftową, wystawa nie była najciekawszą atrakcją Stavanger :-). Cena za wejście wynosiła 60 koron.
Znacznie ciekawszy okazał się plac przed muzeum, na którym znaleźliśmy bardzo oryginalny skatepark :-). Oprócz typowych ramp, znajdują się tam również obiekty, na które najwyraźniej nie starczyło miejsca w muzeum :-).






 Jednak dopiero dalsze godziny miały przynieść prawdzie cuda wianki. Trafiliśmy bowiem w pewnym momencie na bardzo sympatyczny czerwony kościół. Było już raczej wczesne popołudnie, zatem nie przeszkodziliśmy w mszy. Po wejściu jednak co innego przykuło naszą uwagę. A mianowicie tuż przy samym wejściu, między drzwiami, a kocielnymi ławkami była... kawiarnia! Kawiarnia z dołączoną do niej naturalnie kuchnią. A gdzie kawa tam i ubikacja i to wszystko razem w kościele! Przy ołtarzu natknęłam się na pana sprzątającego i pełna zdumienia spytałam, jak to i co to wszystko ma znaczyć?




 Nie wiem kto był bardziej zdziwiony - ja czy owy pan, dla którego kościelna kawiarnia była czymś najzupełniej normalnym. Dodał wręcz pamiętne słowa: "Go down and enjoy". Zaintrygowani zeszliśmy do "piwnicy", gdzie dobiegł nas śpiew męskiego chóru! Pewna pani z 'widowni' gestem zaprosiła nas, byśmy się dołączyli. Oprócz wolnego stolika czekał na nas także poczęstunek - dla mnie kawa, dla kolegi ciasta, ile tylko zapragnął. Wysłuchaliśmy pieśni do końca i wyszliśmy dopiero, kiedy zaczął się norwesko-szwedzki wykład bodajże na temat kościoła.
Muszę przyznać, że była to dla dotychczas najoryginalniejsza przerwa na kawę :-)



 Nie przeszkodziło nam to jednak wypicia kolejnej w otwarcie wreszcie knajpkach w porcie. Piękne widoki, urocze skandynawskie domki, jachty i pełne słońce. Czego chcieć więcej?



 Breidablikk i Leedal, inne atrakcje turystyczne Stavanger, które wypada odwiedzić. Są da dwa bardzo ładne domy położone bardziej na obrzeżach miasta, w - powiedziałabym - dzielnicy willowej.
Breidablikk, rezydencję z XIX wieku mogliśmy podziwiać niestety tylko z zewnątrz. Przez zimowe miesiące jest zamknięta, a otwarcie następuje na początku czerwca. Taka sama sytuacja miała miejsce w sąsiednio położonym Leedal




Zgłodnieliśmy! Na co mogła pozwolić sobie dwójka studentów w Norwegii? Oczywiście wybór padł na pizzę. I to nie byle jaką bo design pudełka przypominał nieco zmodernizowaną wersję sztuki Keith'a Haring'a :-) Skosztowałam nawet skandynawskiej oranżady "Urge", która poza nazwą niczym nie różniła się od Fanty :-)
 Droga do centrum tym razem zajęła nam bardzo długo - wybraliśmy inny kierunek i przez dłuższy czas szliśmy obrzeżami wzdłuż fabryk, długiego portu i wreszcie poprzez uliczki wypełnione skandynawskimi domkami do granic. Nieco bliżej centrum okazało się, że nawet typowe bloki mieszkalne w Stavanger nie mogą być typowe. Trafialiśmy na ciekawe modernistyczne budowle niemal wychodzące już w morze.
 Minęliśmy niebieski domek umieszczony na moście i znów byliśmy już w centrum. Niektóre małe sklepiki, z prasą, jedzeniem i pamiątkami były jednak otwarte i między innymi dzięki temu powiększyłam moją kolekcję o kolejny oryginalny kubek. W drodze do autobusu minęliśmy nawet muzeum Wikingów, niestety o tej porze już zamknięte.




 Co spotkało nas na przystanku? Spóźniający się  autobus. Od razu wiedzieliśmy, co to oznacza! Nauczeni doświadczeniem pogadaliśmy chwilę po polsku i voilà, pani kierowca okazała się naszą rodaczką i za sprawą innego polaka podróżującego naszym autobusem, dostaliśmy dwa bilety za 10 koron :-)
 Ostatni już wieczór w Soli spędziliśmy w domu. Jutrzejszy dzień miał pokazać nam Rogaland, jakiego prawie nie ma w przewodnikach.