Po dwóch dniach obcowania z naturą trzeba było w końcu zaspokoić kobiece żądze i udać się na zakupy ;-) Niestety okazało się, że pod tym względem Norwegia to raczej Austria niż Polska i zastaliśmy Stavanger niemal zamknięte, zwłaszcza o porannej porze.
Tym razem skorzystaliśmy z autobusu, z czym wiąże się ciekawa anegdota. W Norwegii, aby zapłacić za bilet całe 20 koron mniej, trzeba wykupić je przez aplikację Kolumbus. Z tym jednak wiązały się pewne problemy: z aktywacją konta po pierwsze, a jak konto udało się już założyć, zostaliśmy grzecznie poproszeni o doładowanie konta na sumę co najmniej 200 koron. Koniec końców bardziej opłacało się jednak pójść do kierowcy.
Jak na zaradnych polaków przystało, chcieliśmy wyjaśnić sytuację i załapać się w miarę możliwości na studencki, znacznie tańszy bilet. Los chciał jednak, że kierowca naszego autobusu (swoją drogą opóźnionego, w ponad punktualnej Norwegii!) nie mówił po angielsku.
Mówił jednak po polsku i jako swoich rodaków zabrał nas gratis! :-) Nawet wizja braku zakupów nie mogła po tym epizodzie zepsuć mi dnia :-).
Stavanger okazało się przytulnym miasteczkiem z niewielkim centrum. Nie brakowało mu jednak swoistej atmosfery i sam spacer po niemal pustych uliczkach z kanapkami w ręce był miłą kontynuacją niedzieli.
W ten sposób doszliśmy do portu, a w porcie wypatrzyliśmy mały czerwony statek ratowniczy, który za zgodą właścicieli mogliśmy obejrzeć z każdej strony.
Kawałek dalej znajdowało się słynne Norsk Oljemuseum, które wykorzystaliśmy głównie do zakupienia pocztówek, gdyż dla niezainteresowanych ropą naftową, wystawa nie była najciekawszą atrakcją Stavanger :-). Cena za wejście wynosiła 60 koron.
Znacznie ciekawszy okazał się plac przed muzeum, na którym znaleźliśmy bardzo oryginalny skatepark :-). Oprócz typowych ramp, znajdują się tam również obiekty, na które najwyraźniej nie starczyło miejsca w muzeum :-).
Jednak dopiero dalsze godziny miały przynieść prawdzie cuda wianki. Trafiliśmy bowiem w pewnym momencie na bardzo sympatyczny czerwony kościół. Było już raczej wczesne popołudnie, zatem nie przeszkodziliśmy w mszy. Po wejściu jednak co innego przykuło naszą uwagę. A mianowicie tuż przy samym wejściu, między drzwiami, a kocielnymi ławkami była... kawiarnia! Kawiarnia z dołączoną do niej naturalnie kuchnią. A gdzie kawa tam i ubikacja i to wszystko razem w kościele! Przy ołtarzu natknęłam się na pana sprzątającego i pełna zdumienia spytałam, jak to i co to wszystko ma znaczyć?
Nie wiem kto był bardziej zdziwiony - ja czy owy pan, dla którego kościelna kawiarnia była czymś najzupełniej normalnym. Dodał wręcz pamiętne słowa: "Go down and enjoy". Zaintrygowani zeszliśmy do "piwnicy", gdzie dobiegł nas śpiew męskiego chóru! Pewna pani z 'widowni' gestem zaprosiła nas, byśmy się dołączyli. Oprócz wolnego stolika czekał na nas także poczęstunek - dla mnie kawa, dla kolegi ciasta, ile tylko zapragnął. Wysłuchaliśmy pieśni do końca i wyszliśmy dopiero, kiedy zaczął się norwesko-szwedzki wykład bodajże na temat kościoła.
Muszę przyznać, że była to dla dotychczas najoryginalniejsza przerwa na kawę :-)
Nie przeszkodziło nam to jednak wypicia kolejnej w otwarcie wreszcie knajpkach w porcie. Piękne widoki, urocze skandynawskie domki, jachty i pełne słońce. Czego chcieć więcej?
Breidablikk i Leedal, inne atrakcje turystyczne Stavanger, które wypada odwiedzić. Są da dwa bardzo ładne domy położone bardziej na obrzeżach miasta, w - powiedziałabym - dzielnicy willowej.
Breidablikk, rezydencję z XIX wieku mogliśmy podziwiać niestety tylko z zewnątrz. Przez zimowe miesiące jest zamknięta, a otwarcie następuje na początku czerwca. Taka sama sytuacja miała miejsce w sąsiednio położonym Leedal
Zgłodnieliśmy! Na co mogła pozwolić sobie dwójka studentów w Norwegii? Oczywiście wybór padł na pizzę. I to nie byle jaką bo design pudełka przypominał nieco zmodernizowaną wersję sztuki Keith'a Haring'a :-) Skosztowałam nawet skandynawskiej oranżady "Urge", która poza nazwą niczym nie różniła się od Fanty :-)
Droga do centrum tym razem zajęła nam bardzo długo - wybraliśmy inny kierunek i przez dłuższy czas szliśmy obrzeżami wzdłuż fabryk, długiego portu i wreszcie poprzez uliczki wypełnione skandynawskimi domkami do granic. Nieco bliżej centrum okazało się, że nawet typowe bloki mieszkalne w Stavanger nie mogą być typowe. Trafialiśmy na ciekawe modernistyczne budowle niemal wychodzące już w morze.
Minęliśmy niebieski domek umieszczony na moście i znów byliśmy już w centrum. Niektóre małe sklepiki, z prasą, jedzeniem i pamiątkami były jednak otwarte i między innymi dzięki temu powiększyłam moją kolekcję o kolejny oryginalny kubek. W drodze do autobusu minęliśmy nawet muzeum Wikingów, niestety o tej porze już zamknięte.
Co spotkało nas na przystanku? Spóźniający się autobus. Od razu wiedzieliśmy, co to oznacza! Nauczeni doświadczeniem pogadaliśmy chwilę po polsku i voilà, pani kierowca okazała się naszą rodaczką i za sprawą innego polaka podróżującego naszym autobusem, dostaliśmy dwa bilety za 10 koron :-)
Ostatni już wieczór w Soli spędziliśmy w domu. Jutrzejszy dzień miał pokazać nam Rogaland, jakiego prawie nie ma w przewodnikach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz